Stephan Elliott mocno przeżył rozczarowanie krytyki
"Okiem obserwatora" i na kolejny film kazał nam czekać prawie 10 lat. Warto było.
Elliott znów pokazał klasę, i to w sposób dość odważny, by nie powiedzieć brawurowy. Sięgnął bowiem po zapomnianą (przynajmniej dla kina) sztukę
Noela Cowarda i stworzył film w stylu retro – aktualnie niezbyt modnym.
"Wojna domowa" to historia pewnej brytyjskiej rodziny – arystokratycznej i ze wspaniałym rodowodem, lecz obecnie żyjącej przebrzmiałą już chwałą i powoli uginającą się pod ciężarem długów. Problemami zdaje się przejmować jedynie pani domu – lady Whittaker. Jej zgorzkniały mąż ma wszystko w nosie, nie może bowiem zapomnieć okropieństw wojny. Jej córki polują na mężów, zaś syn baluje w europejskich metropoliach. W końcu postanawia jednak wrócić na łono rodziny. W innych okolicznościach byłaby to wiadomość radosna. Niestety młody panicz nie jest sam. Towarzyszyć mu będzie piękna i niezależna żona, która jest – o zgrozo! – Amerykanką. Lady Whittaker ma spore problemy z przełknięciem tej gorzkiej wiadomości. Po przyjeździe pary rozpoczyna się wojna pozycyjna, w której jedynym sojusznikiem młodej żony nie jest jej mąż, lecz teść. Sztuka
Cowarda to mistrzowski popis inteligentnych i ciętych ripost. Ostre, złośliwe i przezabawne dialogi skrzą się i mienią niczym cekiny na stroju tancerki samby podczas karnawału w Rio.
Elliott znakomicie wykorzystał tekst, tworząc przezabawną komedię o konfrontacji kultur, sprzecznych postaw i wartości. Strzałem w dziesiątkę było obsadzenie w roli głowy rodu
Colina Firtha. Wykazując się cudowną angielską flegmą, popisując wspaniałym brytyjskim akcentem, wypowiada swoje dialogi z perfekcyjnym wyczuciem ironii, złośliwości i skrywanej inteligencji. Bezbłędnie wtóruje mu też
Kristin Scott Thomas, która ostatnio zdaje się być w szczytowej formie i niezależnie w czym gra, zawsze wypada świetnie. Pozytywnym zaskoczeniem jest dwójka młodszych aktorów:
Ben Barnes i
Jessica Biel. Teoretycznie byli słabymi ogniwami, aktorami niewypróbowanym w filmie bazującym w dużej mierze na dialogach. Oboje jednak wybronili się i udowodnili, że w rękach odpowiedniego reżysera są w stanie zabłysnąć. Niestety, aby w pełni cieszyć się
"Wojną domową", trzeba dobrze znać język angielski. Polskie tłumaczenie jest poprawne, ale to w przypadku sztuki
Cowarda zdecydowanie nie wystarcza. Geniusz jego dialogów ginie gdzieś w przekładzie. Niektóre dowcipy stają się niezrozumiałe lub w najlepszym razie mało czytelne, są też takie, które w polskim tłumaczeniu w ogóle się nie pojawiają.
Elliott nie boi się również korzystać z tzw. 'inside jokes' – dowcipów, które czytelne będą jedynie dla osób znających się trochę na kinie. Przykładem może być scena, w której lady Whittaker zakazuje rozmawiania po francusku. Jest ona znacznie bardziej zabawna, jeśli widz wie, że
Thomas zna francuski doskonale i ostatnio w kinie znad Sekwany odnosiła spore sukcesy.
"Wojna domowa" nie jest może przebojem na miarę
"Priscilli, królowej pustyni", miejscami sprawia wrażenie, jakby był to szampan, z którego uleciały bąbelki, a jednak wciąż jest na tyle atrakcyjny, by bawić widownię spragnioną brytyjskiego humoru. Film z całą pewnością spodoba się tym, którzy płakali ze śmiechu na
"Czarnej Żmii" czy
"Pan wzywał, milordzie?".